Obserwator Lubelski Obserwator Lubelski
974
BLOG

Rzeź w gimnazjach? No i dobrze!

Obserwator Lubelski Obserwator Lubelski Polityka Obserwuj notkę 20

Od dwóch dni trwają żale gimnazjalistów i ich rodziców na poziom trudności tegorocznego egzaminu końcowego. "Myślałam, że się na egzaminie rozpłaczę!" - jęczy ktoś na forum "Mojego Miasta" w Krakowie. "Wszyscy jesteśmy w wielkim szoku. Co to miało być?!", "Zniszczyliście moje marzenia - liceum", "Załamię się, i gdzie ja pujdę [pisownia oryginalna - OL] do szkoły?" - płaczą komentatorzy na redblog.poranny.pl. Pojawiaja się tez odruchy typowe dla modzieży wychowanej w już w wolnym kraju i w swego rodzaju oficjalnym kulcie pierwszej "Solidarności" i sierpniowego strajku. "Musimy się zsolidaryzować i zrobić STRAJK by powtórzyć testy!" - pisze na Redblogu niejaka Ewelina. "Zaprotestujmy!" - krzyczy tamże Łukasz. "Zróbmy protest i co tu się zastanawiać" - podkręca atmosferę Lalala. "Złużmy [pisownia oryginalna OL] petycję albo protest i piszmy jeszcze raz!" - popiera wcześniejsze wpisy internauta o pseudonimie Zwarjuję [pisownia oryginalna - OL]. Polak, niezależnie od wieku, ma bowiem zakodowany w sobie odruch strajkowo-protestacyjny, który wysysa najwyraźniej z mlekiem matki. 

Ogólny sens wypowiedzi młodych internautów jest taki, że z góry źle do biednych uczniów nastawiona Centralna Komisja Egzaminacyjna złośliwie wymyśliła zadania o radioaktywnych biedronkach, żeby pogrążyć rocznik 1994, którego z jakichs względów nie lubi i dyskryminuje. Nieszczęsne radioaktywne biedronki, tudzież zjadane przez nie radioaktywne mszyce, będą się chyba owemu rocznikowi śniły po nocach do końca życia. Kto wie, może po "pokoleniu Frugo" i "pokoleniu JPII" będziemy teraz mieli "pokolenie radioaktywnych biedronek"?

Dlaczego akurat rocznik 1994 czuje się tak dyskryminowany? Odpowiedź prosta - dlatego, że w 2009 było dużo łatwiej i w ogóle to dawno nie było tak trudno. A poza tym w zeszłym roku były przecieki i Centralna Komisja zwiększyła trudność testów... z zemsty! Co prawda nie bardzo wiadomo, dlaczego CKE miałaby się mścić na roczniku 1994 za przewinienia popełnione przez rocznik 1993, ale kto by tam się tym przejmował. Spisek i już! Zresztą nie ma co gimnazjalistów wyśmiewać: skoro dorośli mogą wymyślać dowolne, nawet najbardziej nieprawdopodobne hipotezy na temat katastrofy smoleńskiej, to dlaczego młodziez nie miałaby uprawiać takiej samej radosnej twórczości dedukcyjnej w kwestii katastrofy na egzaminie?  Ci, którzy nie przypisują Komisji złych intencji, przypisują jej otumanienie radioaktywnymi biedronkami, skarżą się, że członkowie CKE zapomnieli, jak to było, kiedy sami byli w wieku gimnazjalnym i tak dalej. W każdym razie Komisja w oczach gimnazjalistów to siedlisko zła wszelkiego, a przynajmniej wszelkiej głupoty.

Mnie tymczasem wydaje się, że Komisja wreszcie zaczęła robić to, co do niej należy, czyli sprawdzać rzeczywista wiedzę uczniów, a nie znajomość gotowych formułek wyuczonych podczas mechanicznego przerabiania testów z lat poprzednich, do czego na ogół sprowadza się przygotowywanie do egzaminów w ostatnich latach. Uczniów zabolała rzecz najzupełniej normalna: wymaganie wiedzy i umiejetności. Bo ktoś w Komisji nagle sobie przypomniał, że aby zdać egzamin na przyzwoitym poziomie, trzeba coś umieć. Że do zdania egzaminu matematyczno-przyrodniczego nie wystarczy tylko matematyka. Ktoś w Komisji zaczął mysleć! Jedyne, co bym centralnym egzaminatorom zarzucił, to to, że test humanistyczny był łatwiejszy od przyrodniczego. Moim zdaniem wszystkie trzy części (humanistyczna, matematyczno-przyrodnicza i językowa) powinny odznaczać się porównywalnym poziomem trudności. Chyba, że polska szkoła zrezygnowała już z należytego przygotowywania młodych Polaków do odbioru dzieł kultury rodzimej i obcej, a nauczanie historii ma być w "drugiej Irlandii" zmarginalizowane, bo przecież historia to obsesja PiS-u. fakt, mozna budować autostrady i orliki bez znajomości literatury i historii, bez matematyki się nie da. Być może stąd ten nacisk na przedmioty ścisłe w ostatnich latach. 

I nie wydaje mi się, żeby państwowi egzaminatorzy zapomnieli, jak to było drzewiej. Raczej na odwrót: oni sobie wreszcie o tym przypomnieli! A było - z punktu widzenia dzisiejszego ucznia - masakrycznie (ulubione słowo dzisiejszych gimnazjalistów) ciężko i stresująco. 

Gdy w roku 1991 kończyłem ówczesna podstawówkę (czyli obecna podstawówkę i gimnazjum w jednym), nie zaliczałem żadnych testów końcowych, których nie da rady nie zdać. Ze świadectwem w ręku i ręcznie pisanym podaniem o przyjęcie udałem się w połowie maja do wybranego liceum. I to był dopiero początek drogi. Miesiąc później, po całych dniach usilnego powtarzania wiedzy z ośmiu klas szkoły podstawowej, siadłem do egzaminu pisemnego z języka polskiego (solenne wypracowanie na kilka stron plus test wiedzy), następnego dnia był egzamin - również pisemny - z matematyki. Niedostateczny z któregokolwiek z nich był autentyczną tragedią, bo z takim czymś nawet najgorsze liceum w mieście po prostu nie przyjmowało, zaś zdanie obu też nie gwarantowało sukcesu - w latach największego wyżu demograficznego zdarzało się, że nawet niektórzy "dostateczni" musieli zimować w zawodówce! A przynajmniej zabierać papiery i szukać gorszej szkoły - były takie specjalne licea tworzone po to, żeby zbierać takie "zrzuty". Łatwo nie było, ale jesli się komuś powiodło, mógł się czuć naprawdę usatysfakcjonowany. Nawet przeciętne liceum to była jakś nobilitacja w sytuacji, gdy większość populacji szła do zawodówek i techników.

Jeszcze bardziej przerażający był próg maturalny. Nie dość, że trzeba było zdać maturę (dwa pisemne, trzy ustne), to jeszcze zaraz po niej biedny młody człowiek musiał zdać egzamin na studia (przynajmniej jeden pisemny i jeden ustny, czasami więcej), a i to nie gwarantowało przyjęcia, bo liczyły się jeszcze oceny na świadectwie z liceum! I znów: stresu było az za dużo, ale za to jaka satysfakcja człowieka ogarniała, gdy wkraczał pierwszego października w mury uczelni! Gdyby dzisiejszym maturzystom kazać w ten sposób się "rekrutować" (bo dziś na studia się nie zdaje, tylko na studia "rekrutują"), pewnie krzyczeliby o dręczeniu młodzieży i naruszaniu powszechnego prawa do edukacji! 

No właśnie: w kwestii praw edukacyjnych obywateli nastapiło u nas pewne pomieszanie pojęć. Otóż postulat - jak najbardziej słuszny - równego dostepu do edukacji przerobiono u nas w postulat... równego dostępu do świadectw i dyplomów. Wmówiono obywatelom, zarówno uczniom i studentom, jak i ich rodzicom i całemu społeczeństwu, że każdy, kto poszedł do szkoły ma prawo bez kłopotów i bez specjalnego wysiłku intelektualnego ją skończyć. Jakoś tak się utarło, że egzaminy końcowe muszą być proste, a w polskich szkołach wszystkich szczebli musi być więcej miejsc, niż chętnych. Generalnie chodzi o to, żeby największy matoł mógł bez specjalnego wysiłku dotrzeć przynajmniej do licencjata, o ile nie magistra. Przez szkoły przegania się kilka razy więcej uczniów i studentów, niż dawniej, nauczycieli i wykładowców przybywa zaś znacznie wolniej. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że poziom nauczania drastycznie spada, a każdy trudniejszy egzamin na dowolnym szczeblu nauki kończy się płaczem i protestami, że za trudno. W końcu zdany egzamin należy się Polakowi jak psu zupa! Trudno zresztą spodziewać się od społeczeństwa innej postawy, skoro kilka lat temu sam minister edukacji zgodził się zaliczać maturzystom niezaliczona maturę...

Żyjemy w kraju, w którym połowa każdego rocznika idzie na studia - dalibóg nie wiadomo, po co, bo nasza gospodarka aż tylu magistrów nie potrzebuje! Francuzi, Niemcy i parę innych krajów świetnie sobie radzi ze skolaryzacją o połowę mniejszą i jakoś tam ludzie z głodu nie umierają ani nie czują się niedowartościowani. Kto jest w stanie przejść trudne egzaminy i studia skończyć, ten kończy, kto nie jest w stanie, albo mu się nie chce - kończy na maturze, albo nawet bez niej. W ten sposób na uczelniach nie ma całych tabunów ludzi, którzy de facto się na studia nie nadają, a w zakładach pracy całych tabunów absolwentów, którzy muszą wykonywac prace poniżej ich kwalifikacji, bo rynek dla takiej ilości magistrów jest po prostu za ciasny. U nas część z nich przez całe życie będzie sprzedawać gazety - po pierwsze dlatego, że przy niedoborze pracy kwalifikowanej zawsze znajda się tacy, którzy nigdy jej nie dostaną, po drugie dlatego, że poziom faktycznego wykształcenia przeciętnego magistra dzisiaj jest niższy niż poziom wykształcenia maturzysty jeszcze 30 lat temu. Czy stać nas na kształcenie tysięcy ludzi, którzy po studiach bedą wykonywali pracę poniżej kwalifikacji lub wyjadą za granicę i tam będą płacić podatki?

Egzaminy powinny być trudne. Egzamin po gimnazjum powinien odsiewać tych, którzy nie nadają się do liceum, matura powinna odsiewać tych, którzy nie nadają się na studia. Tym zaś, którzy udowodnią, że chcą i potrafią się uczyć, szkoła każdego szczebla powinna zapewniać edukację na wysokim poziomie, zamiast namiastki wykształcenia, którą dostają dzisiaj wszyscy - z oczywistym w tej sytuacji dodatkowym odsiewem niedostosowanych po drodze. Nie musimy mieć 90 procent nic nie umiejących maturzystów i 50 procent niedouczonych magistrów. Wystarczyłoby odpowiednio sześćdziesiąt i dwadzieścia pięć, za to porządnie wykształconych. A reszta - no cóż, przynajmniej wiedzieliby, że kopią rowy dlatego, że uczyć im się nie chciało, a nie dlatego, że ktoś dał im papier, tylko on do niczego nieprzydatny...

-------

PS. Jak to w Polsce, mamy paradoks: generalnie mamy nadprodukcję inteligencji, ale w sektorze inżynierskim mamy niedobór. Może dlatego, że budowę mostów trzeba powierzać ludziom naprawdę porządnie wykształconym, że tu każdy błąd, wynikający z braku wiedzy, może kosztować życie? Że nie da się tu odstawić powszechnej gdzie indziej edukacyjnej fuszerki? Więc i chętnych brakuje. Bo po co się uczyć, skoro gdzie indziej dyplom sam się zrobi? 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka